Teksty

Kolkata, Indie – 24.04.24

Indie to pierwszy kraj, którego nie jestem w stanie pojąć ani zrozumieć. Nie żebym tak od razu rozumiał wszystkie pozostałe, ale tu skrajności są tak odległe, a sprzeczności tak absurdalne, że umysł musi skapitulować, poddać się i, pomimo wewnętrznej niezgody, zaakceptować zastany stan rzeczy.

Bo co można zrobić, widząc codziennie setki ludzi śpiących w brudzie i łachmanach na wiecznie zakorkowanych, skąpanych w nieustannym jazgocie klaksonów ulicach; gdy kilkumetrowe mury z betonu, przystrojone drutem kolczastym, oddzielają ich od wykwintnych restauracji, drogich wieczorowych kreacji, splendoru i luksusu? Gdy krowy, mające status świętych, biegają swobodnie między najnowszymi modelami Lexusa? Gdy żar lejący się z nieba zamarza na karku tuż po wejściu do zdecydowanie zbyt mocno klimatyzowanego klubu lub taksówki? Wszystkiego jest tu za dużo, za głośno, zbyt intensywnie – istny ludzki żywioł.

Czy sami Hindusi są w stanie to pojąć? Czy może trwają tak od wieków w poczuciu wyższej konieczności? Mam wrażenie, że zarówno biedni, jak i bogaci, choć przepaść między nimi zdaje się nie mieć początku ani końca, akceptują to w milczeniu. Chociaż tak naprawdę, pewnie wcale się nad tym nie zastanawiają. Być może żywioł jest tak wielki, że tylko mi – gościowi z innego kręgu kulturowego, przychodzą do głowy podobne myśli.

Podczas niedawnej wizyty w ambasadzie RP zostaliśmy ostrzeżeni przed tłumem. Gdy dzieje się coś niespodziewanego, lepiej szybko odejść, bo masa ludzka, mająca wciąż skłonności do linczów, może zareagować w nieprzewidywalny sposób. Wydało mi się to dziwne, gdyż poszczególne jednostki sprawiają wrażenie spokojnych i przyjaznych.

Choć bardzo chciałbym jakoś spuentować mój wywód, to choćbym nie wiem jak się starał, nie potrafię. Tego po prostu spuentować się nie da. Logika musi ponieść klęskę i skapitulować, zanim szaleństwo wkradnie się przez dziurę w całym. A dziur tych jest prawdopodobnie nieskończona ilość. Jeśli prawdą jest, jak sądzą niektórzy, że żyjemy w symulacji, to tutaj przybrała ona amorficzną, wiecznie transmutującą postać.

Na horyzoncie moich rozważań majaczą dwa hinduskie bóstwa, których świątynie można spotkać na każdym kroku – Shakti i Shiva – kosmiczne małżeństwo, nieskończone pole wibrującej energii i punkt świadomości. Razem tworzą okrąg, którego środek jest wszędzie, a obwód nigdzie. I im więcej o tym myślę, tym coraz mniej jestem pewien, co to właściwie znaczy.


Annapurna Base Camp, Himalaje – 26.09.23

Wyłaniały się spomiędzy chmur niczym wieloryby z oceanu, tajemnicze i niedostępne, trwające majestatycznie ponad przestrzenią i czasem. Potężne masy skał i lodu, według tradycyjnych wierzeń, były siedzibami bogów. Nie mogło być inaczej.

Okazały wierzchołek Machhapuchhare (tłum. „rybi ogon” – podobieństwo oczywiste) góruje nad cała trasą do Annapurna Sanctuary. W ciągu pięciu dni intensywnego trekingu w deszczu (po 8-9 godzin dziennie) widziałem go raptem kilka razy. Przez Nepalczyków uważany jest za świętą górę i, jak głoszą oficjalne źródła, nigdy nie został zdobyty.

Z kolei Annapurna I, u podnóży której nocowałem w bazie na wysokości 4130 m.n.p.m., uważany jest za jeden z najtrudniejszych ośmiotysięczników z 38% śmiertelnością wśród wspinających się. 

Co sprawia, że człowiek potrzebuje takich wyzwań? Czy kryje się za tym proba usprawiedliwienia własnej egzystencji? A może zwykła pycha zmusza nas do sięgania coraz dalej, po coraz więcej? Jakkolwiek brzmi odpowiedź na te pytania, gdy stałem przed niebotycznymi szczytami, których ogromu żadne zdjęcie nie jest w stanie oddać, sam miałem ochotę rzucić im wyzwanie. 

Być może taka właśnie jest nasza natura – będziemy próbować, a bogowie, ucztujący wśród szczytów, czasem zaproszą do stołu wybranych, innych strącając w przepaść.


Kathmandu, Nepal – 17.09.23

Oczy Buddy spoglądające z wysokości Boudhanath Stupy na wyznawców. Tłum wiernych przesuwający się niespiesznie wokół w rytmie swoich modlitw i intencji, zgodnie ze wskazówkami zegara – odwrotnie niż wg legendy uczynił to sam Budda…

Minął już prawie tydzień od przylotu do stolicy Nepalu – Katmandu. Miejsce to przepełnione jest kontrastami, pod silnym oddziaływaniem sąsiednich kultur, z pozoru bardzo chaotyczne, ale pełne niezwykle życzliwych i gościnnych ludzi. Setki świątyń różnych odłamów hinduizmu i buddyzmu zatopione w ciasnej i pospiesznej zabudowie. Na ulicach śmieci mieszają się z ofiarami dla bóstw składanymi wprost na chodniku. Zapach kadzidła łączy się z gęstym smogiem spalin, to co boskie przenika to co ludzkie (a może odwrotnie?). Wszystko zdaje się jednak funkcjonować we właściwym rytmie, najprawdopodobniej od tysiącleci. Choć niektórzy Nepalczycy starają się upodobnić do wzorców z zachodniego świata, są, na szczęście, głęboko przesiąknięci swoją kultura i tradycją.

Prowadząc warsztaty ze studentami Kathmandu Jazz Conservatory, na zaproszenie którego tu przyjechałem, staram im się o tym bogactwie przypominać, namawiając, by wykorzystywali je w muzyce którą grają. Mam nadzieję, że pogoń za zachodnimi wzorcami nie stanie się powodem wykorzenienia ich tradycji.


Salkantay Treck, Andy – 15.12.22

Kilka wspomnień z Peru, z trekingu Salkantay – 4630 m.n.p.m. (trasa: Soreypampa – Machu Picchu), który udało mi się przejść w 4 bardzo wymagające dni, z chorobą wysokościową i, jak się później okazało, z najpopularniejszym wirusem ostatnich lat, który w tym sezonie stracił już na szczęście status celebryty… 

Nie był to jednak koniec niespodzianek, jakie na mnie czekały! Gdy doszedłem do Machu Picchu, ku mojemu zdziwieniu zauważyłem, że jestem w jednym z najbardziej obleganych przez turystów miejsc na świecie niemalże sam! Po pewnym czasie zniknęli nawet strażnicy pilnujący zabytku. Przez głowę przemknęła mi myśl, że gdybym chciał, mógłbym rozbić tam obóz i zostać na noc. Okazało się, że podczas mojej górskiej wędrówki, w Peru wybuchły zamieszki i cały kraj pogrążony jest w protestach. Ogólnokrajowe blokady dróg i lotnisk sprawiły, że mój pobyt nieco się przedłużył. Protestujący byli na tyle zdeterminowani, że zrzucili kilkutonowy głaz na tory, po których biegła trasa pociągu ewakuacyjnego z Aguas Calientes (w którym to byłem uwięziony przez kilka dni). Dzięki tej „atrakcji” trzeba było dalszą część trasy przemierzyć na piechotę, po torach tuż nad urwiskiem, w środku nocy, będąc ciągle osłabionym chorobą. Cóż, najważniejsze, że udało się bezpiecznie wrócić do kraju. 



Amazonia, Peru – 9.12.22

Ostatnie trzy tygodnie spędziłem w amazońskiej dżungli, w tym dwa – na wymagającej diecie szamańskiej (Master Plant Diet) u maestry Matyldy z plemienia Shipibo. Dietowałem z rośliną o wdzięcznie brzmiącej nazwie – Chuchuhuasi (Maytenus krukovii). 

Rok temu, gdy dotknęły mnie poważniejsze problemy ze zdrowiem, a ja zderzyłem się z, nazwanym chyba dla żartów, „systemem opieki zdrowotnej”, stwierdziłem, że nie będę dłużej uczestniczył w tej maskaradzie i zacząłem szukać alternatywnych metod. Ta droga zaprowadziła mnie właśnie tu – do Amazonii, gdzie szamani wciąż kultywują przekazywaną od pokoleń wiedzę na temat roślin, o których medycyna zachodnia często nie ma, nomen omen, zielonego pojęcia. 

Przyznam, że nie był to łatwy czas. Dieta była bardzo wymagająca, a bliska obecność jadowitych pająków, tarantul, węży, oraz jaszczurek, gekonów i całej chmary trudnej do zidentyfikowania tropikalnej fauny, zmuszała do nieustannej uważności ale i rosnącego szacunku dla rdzennych mieszkańców tych terenów i ich sztuki przystosowania. Z drugiej strony kwitnące bogactwo przyrody inspirowało i dodawało sił. Śmiało mogę powiedzieć, że były to najbardziej niezwykle tygodnie jakie udało mi się przeżyć. Opuszczam dżunglę bogatszy nie tylko w wiedzę i doświadczenie, ale przede wszystkim czuję się o wiele lepiej! Zdrowie wraca, a wraz z nim sam będę mógł wrócić do intensywnych działań, czego chyba najbardziej w ostatnim roku mi brakowało. Więc, jeśli ktoś zastanawia się czy warto wyjść ze swojej strefy komfortu i tu przyjechać, odpowiem bez zastanowienia – warto!

Na koniec wspomnę jeszcze o jednej rzeczy, która absolutnie mnie tu zaskoczyła i zachwyciła, a mianowicie o tradycji muzycznej Shipibo! Pieśni Ceremonialne (Icaros) w wykonaniu maestry Matyldy i maestro Francisco emanowały głębią przekazu i wirtuozerią, jakiej nie spodziewałem się usłyszeć. Być może to właśnie w tych melodiach tkwi największa tajemnica i siła ich unikalnej metody!